środa, 8 lipca 2009

byłem tam!

dziwny jestem bo lubię czytać spam. no tak mam po prostu. lekarze mówią, że to natręctwo i trzeba leczyć. ale ja wiedziałem, że kiedyś mi się to przyda i nawet opłaci. niecały miesiąc temu takim klikaniem udało mi się wygrać wycieczkę do amerykańskiego disnejlendu. czad! nie pamiętam tematu tego mejlo-spama, ale było coś o Majkelu Dżeksonie, więc jako wielki fan, szczególnie teraz po jego śmierci, kliknąłem. coś tam było jeszcze do kliknięcia, więc tak klikałem klikałem, aż doszedłem do miejsca, gdzie musiałem podać swoje dane. podałem, nacisnąłem coś tam w stylu prześlij i zabawa się skończyła. miałem nadzieję na coś, a tu nic. szybko o tym zapomniałem. po paru dniach dostałem mejla, że coś wygrałem. z podnieceniem otworzyłem tą wiadomość i zemdlałem. po dłuższej chwili podniosłem się. już na spokojnie przeczytałem tego mejla, w którym informowano mnie, że wylosowałem wejściówkę na pogrzeb Majkela. jeszcze dla pewności uszczypnąłem się, wypłaciłem sobie kontrolnego liścia w twarz, a tam dalej stoi napisane, że jestem szczęśliwcem, który został wybrany, aby zobaczyć ostatnie pożegnanie Majkela. normalnie oszalałem z radości. zacząłem biegać po chacie jak poparzony krzycząc "yes yes yes". dopiero po chwili sobie uzmysłowiłem, że to chyba nie wypada. jadę na pogrzeb, a nie koncert. uspokoiłem się, ale po chwili znowu zrobiłem się szczęśliwie dziki, bo uświadomiłem sobie, że mam jeszcze ważną wizę do juesej. teraz tylko zabukować bilet na samolot i sru. z tym nie było problemu. w dodatku, żeby zdążyć na ceremonie musiałem wylatywać już następnego dnia. szybko się spakowałem, znieczuliłem emocje paroma szybkimi i odpadłem. nazajutrz udałem się na lotnisko. nawet wszystko poszło szybko i po 5 godzinach byłem już w samolocie. jeszcze było trochę zamieszania, gdyż jeden z pilotów walnął focha, bo "przez Atlantyk to ja latać nie będę!". dziwny typ. całe szczęście, że wylądował samolot z Nowego Jorku i pilot tegoż to stwierdził, iż nam pomoże i z marszu walnie jeszcze raz tą samą trasę tylko w drugą stronę. dobry z niego człowiek. lecimy. jest spoko, tylko po 5 godz zaczęło tak trząść samolotem, jak Autosanem rocznik 1985 na trasie z Ustrzyk Dolnych do Górnych. ludzie lekko spanikowani, a w dodatku ktoś kicha. całe szczęście odezwał się przez megafon pilot, który powiedział, że tak musi być i damy radę. ok, ja mu wierzę. sobie zasnąłem. obudzili mnie ludzie, którzy klaskali. okazało się, że wylądowaliśmy. wysiadka, autobusik i kontrola. tu też poszło szybko, 4 godz i już czekam pod lotniskiem w kolejce na taksówkę. wokół pełno majkeli się kręci, ale chyba też widziałem papieża. po godz czekania jadę taksówką, którą prowadzi arab stylizowany na 4 wcielenie Majkela. wszędzie czuć atmosferę wielkiego święta. jesteśmy na miejscu pod staples center. masa ludzi. uzmysławiam sobie, że chyba tu nie pasuje. ja w gajerze sam jedyny, a reszta stroje dowolne, plażowe i nawet większość majkelów wbiła w krótkie spodnie i japonki. co kraj to obyczaj. nagle zaszedł mnie wielki wielki murzyn, też w gajerze ze słuchawką w uszach. przestraszyłem się nie na żarty. ale po tym jak powiedział "mister, gdzie się sir podziewał? już czas" stwierdziłem, że chyba mnie z kimś pomylił przez ten garnitur. nie zamierzałem go wyprowadzać z tej pomyłki. wsadził mnie do czarnej limuzyny i gdzieś wywieźli. okazało się, że trafiłem na prywatną ceremonię pogrzebową. akurat był moment chowania tej pięknej złotej trumny do ziemi. ludzie płakali, a ja wiedziałem, że on zaraz powstanie z przysłowiowych popiołów, bo przecież mieliśmy go zabrać ze sobą do hali. pojechaliśmy. szkoda, że zapowiadanych słoni nie było. z drugiej strony to szybciej mogliśmy jechać. po drodze tłum jak za czasów Kenediego. rzucają kwiaty, mają transparenty "majkel żyje", a do tego wszystkiego nad nami rój helikopterów. już na miejscu wskazano nam nasze miejsca w pierwszych rzędach. usiadłem koło Stiwiego Łondera. z drugiej strony koło siebie miałem jakieś dziwne kwiaty. jakby trochę wybielone. sama hala ogromna. podobno Majkel ćwiczył tu tańce. jednak miał rozmach. prawdziwa gwiazda. ceremonia się rozpoczęła. i wtedy to pożałowałem, że usadzono koło StiWo, jak kazał na siebie mówić. poprosił mnie, żebym mu opowiadał co widzę, co się dzieje. mam miękkie serce, więc nie dałem rady mu odmówić. będzie trudno bo w angielskim mowę mam zsynchronizowaną z rękoma czyli można powiedzieć, że gesty robią robotę w tym wszystkim. poza tym chciałem sobie trochę poobczajać, bo na takich wielkich spędach jest na co polukać, a ja już taką mam naturę, że lubię se lukać. zaczęło się. dla mnie i raczej też dla StiWo zaczął się wtedy prawdziwy dramat. on się co chwila pyta co się dzieje, ja mu staram się tłumaczyć, mieszam inglisz z poliszem, on nie kuma i nie widzi moich gestów, przez co jestem pewien, że wyglądam idiotycznie. w dodatku przez to wszystko mało ogarniam i wyłapuję co drugą chwilę. ja wkurwiony, StiWo również, a Majkel pewnie w trumnie się przewraca. kiedyś musiało się to skończyć. jeszcze próbowałem ratować sytuację, ale przyszedł jakiś typ po Stiwiego, gdyż miał on zagrać jakiś song na pianinku. akurat teraz, gdy ja wspomogłem się podręcznym lingwistą czyli przywiezioną z kraju małpką żołądkowej gorzkiej. StiWo szepnął na ucho coś temu typowi co przylazł, po czym typ zabrał StiWo na scenę. jak tylko poszli to zza bladych kwiatów wyłonił się kolejny wielki typ ze słuchawką w uszach. złapał mnie za ramię i barytonem zakomunikował, że idziemy. wyprowadził mnie za kulisy i gdzieś tam prowadził, lecz zagapił się na kłótnie dwóch pań o jakieś 500 milionów. wykorzystałem to i robiąc trik polegający na uwolnieniu się z marynarki uciekłem mu. trochę żal marynary, ale ciul z tym. dobrze, że wszystkie dokumenty, bilety, paszporty zostawiłem w bagażu, który to umieszczony był w przechowalni na lotnisku. czasami jednak nawet miewam dobre pomysły. znalazłem się na trybunach. postanowiłem wmieszać się w tłum. spodnie od gajeru urwałem do kolan, robiąc z nich trochę rybaczki. z rękawami koszuli zrobiłem to samo, gdyż kiedyś widziałem taki film produkcji usa w którym masa facetów na wakacjach tak się nosiła. chyba na wakacjach, bo urzędowali na osiedlu z przyczep kempingowych, a na cyganów nie wyglądali. tak czy siak wyglądałem już pospolicie amerykańsko, tylko brakowało mi gadżetów. z tym nie było problemów. kupiłem 10 hotdogów, wielką pepsi i na deser wiadro popkornu. potem zakupiłem hit pogrzebu, czyli przerobiony kask, w którym pierwotnie po bokach umieszczało się puszki z piwem i rurkami doprowadzało się do jamy ustnej celem spożycia. tylko w wersji pogrzebowej puszki z browarem zastąpione są przez dwa energooszczędne znicze. wogóle czad, że nawet wtedy myślą o tym, jak ocalić naszą planetę. zająłem miejsce na trybunie i w sumie niczym się nie różniłem od lokalsów. tylko, że jak usiadłem to akurat ceremonia się skończyła. w dodatku nie wiem czy zdążę na samolot, bo hale miałem opuścić wcześniej, aby zdążyć przed tłumami. zacząłem się przepychać i jakoś w miarę szybko mi to poszło. chociaż to. przed halą zauważył mnie kierowca, który mnie wcześniej woził. pomachał mi i tak sobie wtedy pomyślałem, że on nic nie wie. ha! wpakowałem się do przodu i sepleniąc mówię, że szybko mnie trzeba na airport. padło okiej i na piskach wystartowaliśmy. dał rade. pożegnałem się, dałem mu hotdoga, który został mi z pogrzebu i w trybie natychmiastowym udałem się na lotnisko. odbiór bagażu, odprawa, kontrola i konfiskata kasku. kurde no! w samolocie od razu przybiłem gwoździa na rozkładanym stoliku. wszystko przez te emocje. obudziły mnie krzyki. ledwo otworzyłem oczy i zobaczyłem faceta, który usiłował ubrać strój batmana. lecz spadła spadła mu na głowę walizka i padł. nie bardzo wiedziałem co mam robić, więc na głupa sam się wbiłem w ten strój batmana. nagle wyrwało kawałek burty samolotu i pech chciał, że mnie wywiało. lecąc tak zrozumiałem, czemu ten facet chciał się w ten strój wbić. czułem się jak ptak. i jak ptak dziobem zanurkowałem w wodzie, w której po dość długim locie się znalazłem. strój po raz kolejny okazał się kapitalny, bo peleryna mnie w wodzie wyhamowała, przez co nie poleciałem na dno. jeszcze znalazłem kawałek deski. i w tym momencie zostałem rozbitkiem. tak sobie pływałem do czasu odkrycia w stroju batmana ukrytej opcji w postaci wysuwanego wodoodpornego netbooka. jakie to szczęście, że internet jest wszędzie. i tak sobie piszę, bo nic innego nie mam do roboty. w sumie to czekam aż się ściągnie wersja demo programu nadającego S.O.S., ale transfer jest fatalny to sobie jeszcze poczekam. podsumowując to nie wiem czy to dobrze spędzony czas. wprawdzie nadprogramowo widziałem Majkela dwa razy, raz grzebanego, raz odkopywanego, ale nie jestem do tego przekonany, bo właśnie przeczytałem, że on nie miał mózgu. człowiek bez mózgu? no halo. ceremonii nie widziałem prawie wogóle, w dodatku StiWo się na mnie wkurwił, ochrona mnie ścigała, celnicy zabrali mi kask, a na koniec rozdupił się samolot, a ja w stroju batmana dryfuje po środku oceanu na desce oblepionej małżami. czad! ahoj!

Brak komentarzy: